
    
Nasz serwis jest też dostępny w formacie WAP:
http://tagtag.com/ppcmtb
Przeglądarka WAP
©
|
|
Różne
Urlop - sierpień 2000
Tydzień urlopu postanowiliśmy wykorzystać na wyjazd w góry. Oczywiście postanowiliśmy
wziąć z sobą rowery. Wybraliśmy miejsce, które już trochę znaliśmy z ostatniego wypadu, w czasie najdłuższego
weekendu tego roku (przypadł jakoś w maju). Wtedy przemierzaliśmy Góry Stołowe i Orlickie z buta.
Zieleniec to mekka dla narciarzy. Leży wysoko w górach. W Górach Bystrzyckich oczywiście, bo poziom 800 m n.p.m. to
przecież nie są wysokie góry. W każdym razie do niedawna była to najwyżej położona wieś na Śląsku. Specyficzne
warunki klimatyczne i położenie powodują, że dobre warunki narciarskie utrzymują się tu przez ponad 150 dni w roku.
Nie jest to oczywiście Zakopane i nie są to Tatry, ale położenie jest równie malownicze. My wybraliśmy się samochodem
i to jest chyba najlepszy sposób na wygodny dojazd. Poza tym można wziąć wszystkie potrzebne (w naszym mniemaniu) rzeczy i
nie oszczędzać na każdym gramie w plecaku. W innym przypadku można dojechać pociągiem do Kłodzka i stamtąd PKS-em do Zieleńca.
Z Kłodzka nie jest wcale daleko (30 km), więc można spróbować dojechać rowerem, jednak z ciężkim plecakiem
może to być pewien problem (dosyć długie i strome podjazdy). Odradzamy dojazd pociągiem do Kudowy Zdroju.
Na ile się orientujemy nie ma stąd połączenia z Zieleńcem. Jazda rowerem to też wątpliwa przyjemność - ponad 20 km
podjazdu trasą, na której ruch samochodowy jest dość duży. Z noclegiem w letnie miesiące raczej nie ma problemów.
Znajduje się tu kilka pensjonatów i jedno schronisko. My zamieszkaliśmy w pensjonacie "Mieszko". Dlaczego tam?
Umiarkowane ceny i dobre warunki to atuty tego pensjonatu. W każdym pokoju znajduje się łazienka z prysznicem, radio i TV.
A na dole także bar z kominkiem, bilard. Nad całością czuwa miły personel. Za nocleg płaciliśmy 25 PLN od osoby za dobę.
Śniadania kosztowały 8 zł i można je było "ustawić" na godz. 8.00 bądź 9.00. Trzeba przy tym nadmienić, że były dobre i można było
najeść się nimi. W Zieleńcu znajduje się jeden sklep spożywczy, raczej kiepsko zaopatrzony (podstawowy towar to kilka rodzajów piwa),
ale zawsze można tam kupić pieczywo, masło i jakieś konserwy. Rowery zostawialiśmy spięte na dole budynku, gdzie nikt raczej nie wchodzi.
DZIEŃ PIERWSZY
Przyjechaliśmy dopiero po południu, więc pierwszy dzień postanowiliśmy poświęcić na "aklimatyzację". Pierwsze 1000m
- do sklepu po chleb. Pierwsza zadyszka. Zachciało nam się przejechać do rezerwatu Torfowisko Pod Zieleńcem. Najpierw długo szukaliśmy
zielonego szlaku, który tam prowadzi. Samym szukaniem zmęczyliśmy się okrutnie. Miny nam trochę zrzedły... W końcu znaleźliśmy.
Kolejna niespodzianka - wjazd w błocko. Nasze dopieszczone przed wyjazdem rowery w jednej chwili stały się "profesjonalnie" brudne.
Zielony szlak z Zieleńca prowadzi najpierw między zabudowaniami. Stopniowo polna droga zaczyna mocno zarastać. W końcu roślinność tak
wybujała, że czasem jechaliśmy "na wyczucie". Wąska, dość mocno nachylona ścieżka, zarośnięta łopianem, a przy tym wszystkim przepięknie
poprzetykana kamlotami. Czasem robi się wręcz niebezpiecznie. W pewnym miejscu tylko dzięki słuchowi (usłyszałem plusk wody) nie wylądowałem
w zarośniętym rowie, w którym płynął strumyczek. Później jest lepiej i na szerokiej na jakieś 6 m kamienistej drodze można rozwijać niezłe prędkości.
Sam rezerwat to zapewne niezła gratka dla botaników, dla nas taka sobie. Więc wróciliśmy do Zieleńca. Oczywiście normalną drogą (dla mieszkańca
Wielkopolski ta droga nie jest normalna - około 5 km podjazdu...). Szlakiem zielonym raczej nie zalecamy jechać w drugą stronę - jest to raczej
nie możliwe, nie tylko dla nas, "górali z nizin".
Po chwili odpoczynku wjechaliśmy sobie jeszcze na Esplanadę (882 m. n.p.m.), to taki duży, goły
pagórek, na którym rzadko rosną karłowate drzewka, za to w dużej obfitości jest tam trawy, przez co jazda jest dość utrudniona. Ale warto było -
widok stamtąd jest przepiękny, widać nawet Szczeliniec i Fort Karola. Paweł dostrzegł na jednym ze szczytów Masarykovą Chatę - schronisko po czeskiej
stronie. Nazajutrz mieliśmy się tam wybrać.
Dystans: 16,4 km
Prędkość średnia: 15,4 km/h
Prędkość maksymalna: 58,9 km/h
DZIEŃ DRUGI
Dzisiaj jest 15 sierpnia, a więc święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Poszliśmy więc do kościoła pw. Św. Anny. Kościółek jest piękny.
Zresztą sami zobaczcie.
Jedyna msza św. była o godz. 12.00. Później zjedliśmy bardzo dobry obiad w schronisku Orlica. Potem - wiadomo - sjesta.
Tak więc wyjechaliśmy dopiero po południu około godz. 15.00. Dotarliśmy do wjazdu do lasu, skąd dalej prowadził nas szlak niebieski.
Droga, bardzo nierówna i poprzetykana kamieniami, jak to w górach, prowadzi zygzakami w pięknym lesie. I bardzo dobrze, nie jest przez to tak stroma
i da się tam jechać rowerem. Niestety ostatni odcinek trzeba pokonać "z buta" - jest tak stromy, że nie wiem, czy odważyłbym się tam zjechać.
Pokonaliśmy go z dużym wysiłkiem. Na górze zdziebko odpoczęliśmy. Do schroniska Masarykova Chata był już tylko rzut beretem.
Warto było się mordować - widok wynagradza wszystko.
Z polany pod schroniskiem udaliśmy się wzdłuż granicy (już po czeskiej stronie) szlakiem czerwonym. Szlak wiedzie szczytami Gór Orlickich
(Serlich - 1025 mnpm, Zielony Garb - 1026 mnpm, Potomský Kopec - 1050 mnpm, Orlica - 1085 mnpm).
Upał dawał się we znaki, ale generalnie pogoda była wspaniała. W miejscach, gdzie drzew było trochę mniej roztaczały
się piękne widoki. Od Orlicy trochę urozmaiciliśmy sobie drogę. Nie pojechaliśmy w dół szlakiem, jak to czeskie małżeństwo (podpuszczone
zresztą przez Pawła), ale dalej wzdłuż granicy. Tam nie ma już żadnego szlaku. Jechaliśmy drogą graniczną, którą teoretycznie nie wolno się poruszać.
W tym rejonie musiało być kilka źródeł strumieni, bo teren był raczej podmokły. W jednym miejscu przednie koło Pawła ni stąd, ni zowąd zanurzyło się
nagle w błocie po oś. Dobrze, że nie jechaliśmy szybko...
"Dzikim" zjazdem dotarliśmy do drogi utwardzonej. Tam odbiliśmy w lewo znów w górę do rezerwatu "Pod Vrchmezím". Droga mocno pięła się w górę. Większą uwagę
zwracaliśmy jednak na otaczającą nas przyrodę. Po drodze spotkaliśmy tylko jedną osobę! (słownie: jedna). I to jest chyba jeden z największych plusów tych okolic.
Każdy kto lubi przebywać w górach i obcować w ciszy z naturą, w pełni to doceni (dokładne przeciwieństwo szlaków górskich w pobliżu Zakopanego w czasie sezonu).
Dotarliśmy w końcu do właściwego szlaku czerwonego i rozpoczęła się szaleńcza jazda w dół. Szlak prowadził przez las. Raz jechaliśmy wąską ścieżką, raz szeroką na
3m drogą. Było świetnie: chwila bardzo szybkiej jazdy po kamieniach i korzeniach, a następnie ostre hamowanie przed pojawiającym się za zakrtem wyschniętym korytem strumienia.
I tak kilkanaście razy. Gdy wypadliśmy z lasu na hale, prędkość oscylowała między 50 a 60 km/h (bez dokręcania!) Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że w ten sposób
jechaliśmy ładnych parę kilometrów po dość równej polnej drodze, nie na tyle jednak równej, aby nie została zachwiana moja wiara w hardtaile.Wtedy właśnie najbardziej doceniłbym jakiegoś lekkiego fulla. Chciało się jeszcze dokręcać, ale nie pozwalały na to wyboje, od których przy tej prędkości odbijaliśmy się
jak piłeczki. Wyjechaliśmy w Olesnicach.
To małe malownicze miasteczko. Zajechaliśmy na rynek, gdzie zobaczyliśmy kilkanaście rowerów górskich, nad którymi czuwało, pijąc znakomitego Pilsnera, kilka osób.
Reszta była chyba w knajpce na "knedlickach". Bardzo osobliwy jest zegar na ratuszu. Wybijając kwadrans (który nie miał nic wspólnego z czasem
środkowoeuropejskim), wydobywa się z niego przecudny dźwięk jakby uderzenia rury o betonową posadzkę. Wracaliśmy żółtym szlakiem do przejścia granicznego
dla ruchu turystycznego. Cały czas pod górę (różnica poziomów prawie 300 m na dość krótkim odcinku). Za przejściem granicznym przecięliśmy główną szosę
do Zieleńca i Międzylesia. No i mieliśmy to co chcieliśmy (to co chciałem - to był mój pomysł) - długi, dość trudny technicznie stromy zjazd do Dusznik Zdroju.
Chwilami trzeba było się wykazać... W Dusznikach nie odmówiliśmy sobie odpoczynku w ogródku przy kawiarni, gdzie wciągnąłem loda, a Paweł sporej wielkości gofra.
Powrót wyznaczyliśmy sobie główną szosą. Z Dusznik do Zieleńca to prawie 12 km stromego podjazdu. Psycha może siąść kiedy za kolejnym zakrętem pojawia się kolejny,
jeszcze dłuższy i jeszcze bardziej stromy odcinek. Paweł nie zsiadł z roweru. Ja musiałem wyluzować na 30 sekund - ożywczy łyk z bidonu, rozluźniłem trochę mięśnie.
Paweł jechał powoli, czekając na mnie, więc go dogoniłem. Gdy skończył się las, wiedzieliśmy, że to już ostatnie kilometry i dalej jakoś już poszło (bo z górki).
Dystans: 41,3 km
Prędkość średnia: 16,6 km/h
Prędkość maksymalna: 66 km/h
DZIEŃ TRZECI
Dzisiaj wyjechaliśmy trochę wcześniej. Mieliśmy duże ambicje zrobienia trasy przez duże T. Cóż... udało się. Zaopatrzyliśmy się w odpowiednią ilość płynów i wyruszyliśmy
przed godz. 9.00. Pierwszy etap - żyć nie umierać. Zjazd z Zieleńca do przejścia granicznego na Koziej Hali trwał parę minut - prawie cały czas z górki.
Od przejścia do Olesnic też (bez jednego obrotu korbą). W miasteczku wysłałem kilka kartek pocztowych do znajomych (w Olesnicach jest urząd pocztowy).
Dalej trzymaliśmy się czerwonego szlaku i wciąż było z górki. Ale wszystko co dobre szybko się kończy. Po paru kilometrach zjechaliśmy na niebieski szlak będący
jednocześnie znakowaną drogą rowerową - paskudny podjazd, na tyle paskudny, że chyba całkiem niedawno były tam organizowane zawody MTB (na drodze widniały napisy nazw miejscowości,
z których pochodzili chyba startujący). Potem było po drodze jeszcze kilka brzydkich górek, ale w sumie prawie cały czas zjazd. Jechaliśmy szlakiem przez miejscowości Borová,
Ceská Cermná, Dobrosov, Jizbice, Lipi. Wyjechaliśmy w Nachodzie.
Nachod to spore miasto z historią, założone jeszcze przed XII w. W XV wieku zdobyte przez Ślązaków i spalone.
Od tamtego czasu trochę wody upłynęło. W każdym razie miasto jest teraz ładne i czyste. Zatrzymaliśmy się, by odpocząć, na rynku. Stamtąd zauważyliśmy sporej wielkości zamek,
który górował nad całym miastem. Postanowiliśmy tam pojechać.
Wjazd był cudowny, strasznie stromy, prędkość oscylowała w granicach 8 - 10 km/h. Poruszaliśmy się niewiele szybciej
od pieszych. Nie napiszę za wiele na temat zamku, bo tablice informacyjne były napisane w języku czeskim i niemieckim, ani jednego, ani drugiego nie znamy.
Powstał przed nadejściem XIV wieku. Później wielokrotnie przebudowywany. W dostępnej dla zwiedzających części zamku znajdują się ponoć cenne gobeliny, malowidła i inne takie.
Nie jesteśmy pasjonatami sztuki renesansowej, więc nawet nie próbowaliśmy tam wejść. Zresztą kto by nas tam wpuścił? Muzealne "papcie" na koła rowerowe nie istnieją.
Największą atrakcją były chyba jednak dwa niedźwiedzie, którym wybieg urządzono w fosie zamku. Takie dwa, sympatyczne, duże misie...
W zamku wystawiana była też jakaś galeria. Jeden z eksponatów wystawiony był na zewnątrz. Eksponat leżący obok to Paweł.
Po zjeździe do centrum miasta zaczęliśmy rozglądać się za jakimś jedzonkiem. Pojechaliśmy w kierunku granicy. Przy głównej szosie znaleźliśmy ładną knajpkę z ogródkiem.
Poprosiliśmy o menu. Było bardzo rozbudowane, ale niestety ceny były głównie trzycyfrowe, a i z samego menu trudno było wywnioskować co przeszłoby nam zjeść.
Przekroczyliśmy więc granicę i obiad zjedliśmy w Kudowie Zdroju w restauracji "Zodiak" (gorąco polecamy). Do Zieleńca chcieliśmy wrócić czerwonym szlakiem,
tak by nie jechać główną trasą, którą cały czas śmigają samochody. Do pewnego momentu było całkiem nieźle. Trasa raczej trudna, ciągle ciężkie podjazdy, czasem krótkie zjazdy
polnymi drogami. Szlak jest fatalnie oznakowany. Kilka razy go zgubiliśmy. Musieliśmy przeskakiwać przez płoty na pastwiskach, przedzierać się krzakami i ominąć szerokim łukiem
pasącego się byka. W końcu zrezygnowaliśmy gdy po raz kolejny zgubiliśmy szlak. Zjechaliśmy pierwszą lepszą drogą w dół, "na czuja". Wylądowaliśmy w Lewinie Kłodzkim.
Dalej pojechaliśmy trasą do Dusznik. Około 8 km ciągłego podjazdu. Cudownie! Zwłaszcza, że wiedzieliśmy jaka atrakcja czeka na nas na końcu.
Kolejne 9 km stromego podjazdu. W połowie drogi, po najgorszym odcinku zatrzymaliśmy się na Sołtysiej Kopie, skąd roztacza się piękny widok na dolinę, w której leżą Duszniki Zdrój.
Wypiliśmy morze płynów, odpoczęliśmy na tyle, że obraz przed oczami wyostrzył się, a Paweł usiadł na okulary za ćwierć pensji. Jeszcze tylko parę kilometrów podjazdu i już
byliśmy w Zieleńcu.
Dystans: 73,7 km
Prędkość średnia: 18,9 km/h
Prędkość maksymalna: 63 km/h
DZIEŃ CZWARTY
Dzisiaj zrobiliśmy sobie Dzień Dziecka. Chcieliśmy trochę odpocząć od rowerów. Wstaliśmy dość wcześnie (jak na urlop) na umówione śniadanie około godz. 8.00.
Dopiero w południe wzięliśmy samochód i zjechaliśmy w dół, do cywilizacji. Zrobiliśmy niezbędne zakupy, wciągnęliśmy duże lody w kawiarni, o której już pisałem (polecam!).
Potem pojechaliśmy do Parku Narodowego Gór Stołowych. Zaparkowaliśmy w pobliżu Lisiej Przełęczy i poszliśmy niebieskim szlakiem przez Narożnik (851 m.n.p.m.), Kopę Śmierci (830 m.n.p.m.),
Skały Puchacza, Skalną Furtę i Białe Skały. Czas przejścia - około 4 godziny. Szlak jest po prostu świetny. Mnie osobiście podobało się bardziej niż na rozreklamowanym Szczelińcu.
Jeśli już byliście na Szczelińcu to macie jakieś pojęcie o czym piszę. W Skałach Puchacza było przepięknie: żadnych barierek ograniczających dostęp do kilkunastometrowej przepaści,
mało ludzi (spotkaliśmy może 8 osób, z czego połowa to "skałkowcy").
Pogoda też miała swoją zasługę - cały czas bezwietrznie, upalnie i słonecznie. Szlak jest raczej łatwy i nawet
niewprawni dadzą sobie bez problemów radę. Po drodze zauważyliśmy ślady kół rowerowych z dużym bieżnikiem - znaczy górale. Jakąś połowę szlaku da się przejechać, ale resztę już nie.
W każdym razie gdy będziecie w pobliżu warto tam zajrzeć, bo to uroczy zakątek świata. Dzień zakończyliśmy w Nachodzie, zakupami znakomitego czeskiego piwa, bezalkoholowego rzecz
jasna, dobrze zmrużonego... ;-)
DZIEŃ PIĄTY
Piątek to przedostatni dzień naszego pobytu w górach, więc postanowiliśmy jeszcze trochę pojeździć. Zjechaliśmy samochodem z zapakowanymi rowerami (co by oszczędzić sobie mozolnego powrotu)
i zatrzymaliśmy się w Karłowie przy schronisku PTTK na olbrzymim parkingu (opłata parkingowa: 4 PLN). Następnie czerwonym szlakiem udaliśmy się w stronę podejścia na Szczeliniec.
Dobre kilkadziesiąt metrów trzeba było podprowadzić rowery (odcinek dla utalentowanych trialowców). Szlak później skręca w prawo i prowadzi cały czas lasem przez Drogę Nad Urwiskiem.
Po drodze świetne, strome i kamieniste zjazdy, na których można sprawdzić pracę każdego amortyzatora. Kierowaliśmy się w stronę Skalnych Grzybów. Skalne Grzyby to zgrupowanie skałek
piaskowcowych, które ni stąd, ni zowąd wyrastają w lesie, a nazwę wzięły od swych kształtów, które przypominają właśnie grzyby. Droga w większości jest przejezdna nawet dla
niedoświadczonych cyklistów, ale są odcinki wymagające sporej uwagi. Niepowtarzalna przyroda, cisza, bardzo mało turystów, wszystko to sprawia, że czujemy się niemal jak odkrywcy
dziewiczych terenów.
Niektóre skałki mają tak dziwne kształty, że wydaje się prawie niemożliwe, aby nabyły takowych tylko dzięki zmiennym warunkom atmosferycznym i czasowi. W miejscu
gdzie spotykają się dwa szlaki, odbiliśmy na żółty. Potem zjechaliśmy na drogę utwardzoną, którą wróciliśmy do Karłowa. Okazało się, że mamy jeszcze sporo czasu, więc pojechaliśmy tym
razem szlakiem zielonym przez Pasterkę do Ostrej Góry, w której znajduje się przejście graniczne dla pieszych. Ostatnie parę kilometrów szlaku to bardzo stromy, wysadzany kamieniami,
techniczny zjazd, coś dla szukających "ekstremy". Bez dobrych i sprawnych hamulców nie radzimy się tam wybierać. Cieszył każdy przejechany bez upadku odcinek. Były momenty, w których
sprawdzała się teoria, że czasem należy po prostu pozwolić rowerowi jechać. To było świetne... Cóż, później już tak nie było. Wybraliśmy drogę powrotną Machowską Drogą - długi (ok. 5 km)
stromy odcinek, który na szczęście w połowie drogi przecina strumień, można się trochę schłodzić. Końcówka to około 2 km zjazdu do Karłowa.
Dystans: 29 km
Prędkość średnia: 15,2 km/h
Prędkość maksymalna: 47 km/h
I to był ostatni dzień rowerowania. W sobotę spakowaliśmy się dość wcześnie i wróciliśmy do Poznania. Tydzień to wystarczająca ilość czasu na objechanie ciekawszych miejsc w tych okolicach.
Żałowałem tylko, że nie pojeździliśmy w Polanicy na ponoć jednej z najtrudniejszych tras MTB w Polsce. Gdy wyjeżdżaliśmy w góry byłem już lekko przeziębiony, a na miejscu "doprawiłem się".
Serdecznie przestrzegam przed takimi ewentualnościami - przed urlopem należy wypocząć :-). Na szczęście Paweł to wyrozumiały gość i nie forsowaliśmy się zbytnio na podjazdach.
Mamy nadzieję, że ten rozdział nie wyprowadził Was z równowagi z powodu długiego czasu otwierania (viva TPSA!!!), ale choć trochę zachęcił do wakacyjnych wypadów na rower.
|